sobota, 27 lutego 2016




Sobota. Dzień z tubylcami

Tamada-san zrobił sobie dzisiaj wolne. Chyba miał już dość stresów przez cały tydzień i postanowił się zrelaksować. Oddał nas w ręce mieszkańców Ise. Na początku zabrali nas do fabryki kamaboko. Fabryka to może za dużo powiedziane. Do miejsca, w którym kamaboko są wytwarzane. Co to kamaboko? To taka jakby japońska pasta rybna, która po przygotowaniu jest układana na drewnianych tabliczkach. Nadaje się jej kształt bohenka. Potem zapieka i taka pasta już nie jest pastą. Można ją kroić i dodawać do sałatek. Naprawdę smaczna. Dużo śmiechu było przy robocie. 
Sensei, który nas uczył nakładania pasty na tabliczkę był zamaskowany i ubrany na biało. Wyglądał jak biały ninja! Miło.miło. 

Chciałam przywieźć mój wyrób do Polszy, ale może wytrzymać w lodówce 2-3 dni. Zjem go za Wasze zdrowie. Chociaż bardziej prawdopodobne jest to, że zjem go w przypływie emocji i zapomnę, że cokolwiek komuś obiecałam.

(to ciasto/pasta robiona jest z krewetek, kraba, mąki i jajka. Receptura ma 700 lat. to ciekawe)





Potem pojechaliśmy do kolejnego muzeum w którym mogliśmy "doświadczać" różnych rzeczy. Mierzyć kimona, jukaty, grać w japońskie tradycyjne gry itp. Było całkiem fajnie. To ja being crazy in kimono. 

Taka ciekawostka (niezbyt dokładna): kiedyś, na którymś wykładzie, prof. opowiadała nam o kanonach piękna w poszczególnych epokach. I w którejś dawnej epoce, antyideałem była kobieta w kręconych włosach i o długim nosie. Także, jako że męża w Japonii nie znajdę, to się chociaż pośmiałam. 



Z cyklu: PAPCIE. Na wejściu do muzeum zmieniamy buty i wkładamy papcie. Zazwyczaj są one zielone, nie wiem czemu. No i tak wszyscy chodzą sobie po muzeum w papciuchach, jak w jednym z moich ulubionych odcinków wilka i zajeca (polecam, warto: https://www.youtube.com/watch?v=wOoOlIarrHU). Ale, jak się wejdzie do toalety, to trzeba zostawić zielone papcie i włożyć różowe. W różowych chodzi się tylko do kabiny i z powrotem do umywalek, tak jakby zielone były brudniejsze? A może to różowe są właśnie tymi nieczystymi i chodzi o to, żeby nie przenosić zarazków z kabiny do muzeum? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Okazało się, że w akademiku jest tak samo, a ja przez tydzień wchodziłam do kabiny w moich kapciach... chyba mnie deportują. Tyle zasad złamanych w tydzień!


Następnie udaliśmy się na bento! Bento to tradycyjny posiłek japoński, który zabiera się ze sobą do pracy/szkoły. Zazwyczaj zawiera ryż, jakieś mięsko lub rybę i warzywa czy pikle. Jak weszliśmy do restauracji na stołach stały urocze kurumy ("kuruma" to pojazd). Każda kuruma była w rzeczywistości opakowaniem na bento i miała 3 piętra (w dzisiejszych czasach na bento można kupić wspaniałe opakowania). Pierwsze kładzie się po prawej stronie - tam są głównie mięsa. Drugie na środku - w środku jakieś warzywa czy tofu. Trzecie po lewej - zawiera ryż i deser (owoc, mochi itp.) Mieliśmy szczęście bo bento master przygotował dla nas tradycyjny posiłek z okresu Heian (794-1185). My jedliśmy a on nam opowiadał co jemy i jak było szykowane. Ciekawe doświadczenie, nie powiem.


Na koniec poszliśmy do jeszcze jednego muzeum, które poświęcone było historii pewnej nieszczęśliwej dziewczyny - Saiō. A więc niejaka Saiō, była córką cesarza Sunina i ten kazał jej szukać jakiegoś super miejsca do czczenia bogini Amaterasu. I tak Saiō popylała po Japonii przez dobre kilkanaście lat, w małej klitce, która niosło 6 chłopa. Jako, że była córką cesarza to nikt nie mógł na nią patrzeć. Świetne życie miała ta Saiō. No i w końcu trafiła do Ise. Taka oto historia. I to pole na dole i jeszcze pola dookoła tego pola, to miejsce gdzie był dom Saiō i takie tam. Więc potem przez godzinę oglądaliśmy pola. Japończykom się bardzo podobało. Ja chyba nie mam w sobie aż tak rozwiniętej wyobraźni, więc po prostu rozkoszowałam się słoneczkiem i zapachem kwitnącego rzepaku. 


Dzień zakończyłam pożywnym posiłkiem w maczku. W końcu zdecydowałam się na krewetkowego kotleta. Całkiem całkiem. Ale biorąc pod uwagę, że taka śmieciowa kanapka kosztowała prawie tyle, co wczorajszy ramen, to nie była to najlepsza inwestycja.


Jutro i pojutrze mamy dni wolne, wybieram się do Osaki na zwiedzanie i big party in Japan. Także kochani moi wszyscy i Ci niekochani też, jutro wpisu nie będzie.

Na koniec całkiem zabawna rzecz. W tym muzeum Saiō na początku oglądaliśmy film, który miał nas wprowadzić w klimat. I przed filmem miła pani powiedziała przez mikrofon: zaraz zacznie się film i zrobi się ciemno, proszę na siebie uważać!
Uważałam, dlatego nadal żyję i mogę opublikować ten post.

Pozdrawiam, życzę miłego weekendu!
Roztrzepaniec


piątek, 26 lutego 2016


Piąteczek. Piątunio.

Dzień praktycznie idealny. Chodź rozpoczął się nie najlepiej. Wieczorem dostajemy paczkę ze śniadaniem, bo Pan Tamada powiedział, że japońskie śniadanie nam może nie smakować, dlatego każdemu daje paczuszkę ze "śniadaniem europejskim". Chyba nie był nigdy w Europie, bo rano zjadłam suszone ziemniaki z plastikowego pudełka. Były smaczne, ale chyba nie doczekam się chleba i kiełbasy...




Mieliśmy tylko jeden wykład, a potem pojechaliśmy na świętą górę Asama Yama. Na szczycie góry był kolejny kompleks świątynny, tym razem synkretyzm buddyzmu i shinto. Dlatego nie musieliśmy się kłaniać tyle razy. Najpierw byliśmy w muzeum, gdzie znajdują się skarby narodowe, m.in. jeden z najstarszych posągów bogini Amaterasu. Oprowadzał nas mnich. O taki o mnich.


Po wyjściu z muzeum musiał je zakluczyć i pójść za budynek włączyć security alarm. Bardzo śmiesznie wygląda mnich w tradycyjnych szatach włączający alarm i podłączający różne kabelki. Na terenie świątyni oprócz pawilonów był tak jakby drewniany cmentarz. Kupuje się kawałek deski i mnisi na niej zapisują imię zmarłego i modlitwę. Im większa deska, tym więcej kosztuje. 


Główny pawilon. W środku praktycznie cały ze złota i cały nieogrzewany. Oczywiście wchodzimy bez butów, dogi nam odmarzają, bo nie mamy tych super skarpet co mnich. Poza tym on musi przyjmować życie takim jakie jest i nie może narzekać. My możemy.


W Japonii już kwitną wiśnie. Jest ładnie.


W planach było pójście do tofuya, czyli do miejsca, gdzie serwują tofu. Byłam niepocieszona, bo po co jeść tofu jak można jeść mięso. Right? Bóstwa wysłuchały mojej prośby i po wycieczce w świątyni Tamada-san oznajmił, że jedziemy na tabehoudai - przez dwie godziny jesz ile chcesz, wybór ogromy. Nie wiedzieli, że jemy dużo. Zjadłam 2 tacki, kare raisu, sashimi i deser. Po takim obżarstwie wypada pójść na spacer. Tak też zrobiłyśmy. A później drzemka.


Po drzemce czas na ramen. Pierwszy w życiu, tani i najlepszy.  




 dzisiejszy dzień dostaje okejkę Rozesłańca.


czwartek, 25 lutego 2016


Czwatek.

Dzisiaj zwiedzialiśmy drugi kompleks świątynny Geku - czyli świątynia zewnętrzna. Od początku zapowiadało się lepiej niż wczoraj, bo Geku jest świątynią rolników, rybaków i zwykłych ludzi, a nie jak Naiku - świątynią rodziny cesarskiej. A jako że mi bliżej do rolnika (dzięki tato), to wiedziałam, że Kami sama z Geku mnie wysłucha. W każdym razie na to liczę. 
Sakurai Haruo Sensei to emerytowany profesor i chyba bardzo tęsknił za nauczaniem, bo jego wykłady były naprawdę świetne. Bardzo wakariyasui, czyli łatwe do zrozumienia i ciekawe.


Po wykładach, tradycyjnie, lunch. Dzisiaj jadłam niwatoriniku remon age, czyli kurczaka w sosie cytrynowym. Bardzo pyszny. Do tego tradycyjnie zupa miso, minisałatka i ryż, który jest najlepszy na świecie. Nie wiem jak to się dzieje, ale naprawdę nigdzie ryż nie smakuje tak wspaniale jak w Japonii. 

Po lunchu poszliśmy na autobus i tu śmieszna sprawa. Wsiadając do autobusu w Ise, bierzesz bilecik z numerkiem. Na bileciku jest numer przystanku na którym wsiadłeś, bo w zależności od tego jak długo jedziesz, cena jest inna. Potem wysiadając, idziesz do pana autobusiarza i oddajesz mu numerek i wrzucasz odliczoną kasę. Pan autobusiarz nawet nie patrzy czy się zgadza. Wszyscy tu sobie tutaj ufają, z autobusu wychodzą szybciutko i mają odliczony pieniądź. Wiecie, co by się działo w Polszy? Jakiś babun by się kłócił, że to nie ten numerek. Ktoś inny by szukał pieniędzy. Autobusy byłyby opóźnione o godzinę i wszyscy by się na siebie darli.


To ja przed bramą tori do Geku. Pogoda była piękna. Chłodno, ale miło chłodno. Co do temperatury, to naprawdę nie rozumiem tych Japończyków. W pomieszczeniach jest jakieś 25 stopni. Przecież w takich warunkach nie da się myśleć, od razu zasypiam, a potem oni się złoszczą (oczywiście w duchu), a to nie jest moja wina, bo jak można utrzymywać 25 stopni w pomieszczeniu? Na korytarzu nie ma ogrzewania, więc jest jakieś 8 stopni, tak samo w toaletach (!?!?!), ale na szczęście deska jest podgrzewana. 
Jak to możliwe, że w kraju Harmonii nie ma temperaturowej spójności, przejście z klasy do toalety to horror! Na samą myśl kurczą się wszystkie organy!!! Ot taka dygresja...


To ja. Bardzo zainteresowana.Robiłam notatki.


Kątem oka zobaczyłam, że Olga robi mi zdjęcie, więc pokazałam okejkę. Myślę, że to klasa-zdjęcie.


Kolejne ważne kamienie. Z kamieniami nie ma żartów. Chociaż... śmieszna historia: Sano Sensei opowiadał nam o co chodzi z tymi kamieniami. W pewnym momencie powiedział, że ludzie rzucają tam pieniądze i coś tam coś tam pawasupotto (czyt. pałasupotto). Za zrozumiałam pasupouto (czyt. pasupooto). I pytam koleżanek, dlaczego oni rzucają paszporty na te kamienie?! No więc oni nie rzucają paszportów, bo nie ma to żadnego sensu. Rzucają pieniądze, bo to POWER SPOT i oni chcą tę siłę od Kami Sama. Sznurki dokoła mają utrzymać siłę w jednym miejscu, bo słabo by było, gdyby ta wspaniała energia się rozproszyła. Żartowaliśmy potem: "dajcie mocniejsze sznurkiiiii, bo energia ucieka!". Sano Sensei się nie śmiał.  


Kłaniam się po raz kolejny podczas tego wyjazdu. Poprosiłam bóstwo o miłe rzeczy. Nie wiem czy wpisałam się w tendencje, chyba nie. Kiedyś można było prosić tylko o pokój w kraju i takie bzdety. Teraz można prosić o chłopaka, dziewczynę, piniążki. Bóstwo chyba się nie obrazi.


To ja znowu. Uśmiecham się, prawie. 



  Tak wygląda miasto Ise. Po raz pierwszy byliśmy dzisiaj w centrum. Szczerze mówiąc nic nadzwyczajnego. Natura, świątynie itp. piękna sprawa. Naprawdę! Ale samo miasto, małe i nudne. Nie ma żadnych obcokrajowców, oprócz nas. Patrzą na nas jak na przybyszów z kosmosu, szczególnie jak mówimy do nich po japońsku.


Ise shi eki. Stacja pociągowa. Nawet w takim małym mieście są pociągi, które funkcjonują podobnie jak metro, tylko nad ziemią. Ise ma mniej więcej tylu mieszkańców co Gorzów. I na tym kończą się podobieństwa. 


Środek pociągu. Wygląda jak samolot w biznes klasie. Są podnóżki i wielkie fotele. Można leżeć. Jechałyśmy nim zaledwie 2 minuty, bo tyle zajmuje przejazd z naszej stacji do centrum. Domyślam się, że z ostatniej stacji do centrum jest jakieś 10 min, a komfort jest taki że...  nie wiem, naprawdę nie wiem!


Pozdrowionka!

środa, 24 lutego 2016

Środa. miły dzień, nie powiem, że nie. Mało śmieszkowy, ale dzień.
Czasem trzeba brać życie na poważnie.

Najpierw mieliśmy wykłady o Naiku, czyli o wewnętrznym kompleksie świątynnym, który de facto jest na zewnątrz. W każdym razie dopiero dzisiaj zrozumiałam o co chodzi w tym całym mieście. Jak mówimy o Ise-jingu, czyli o świątyni w Ise to nie chodzi nam o jeden konkretny budynek tylko wszystkie świątynie w Ise (w japońskim nie ma rozróżnienia na liczbę mnogą i pojedyńczą). Więc okłamałam Was kiedy pisałam o schodach do Ise-jingu, bo były to zupełnie inne schody.

Po wykładach obiadek jak zwykle, aczkolwiek tym razem niezwykle, bo był przepyszny. Zjadłam niwatori mayo doburi, czyli miseczkę z chrupiącym kurczakiem i majonezem i wspaniałym sosem miodowym. Do tego sałateczka z najlepszym na świecie dresingiem - goma doresshingu - sezamowy, polecam, zabieram całą walizkę do Polszy. 


Wycieczka do Naiku była ok. Bardzo zimno i pięknie. Dostaliśmy mapę, ale nie była nam potrzebna, bo cały czas chodził z nami Sano Sensei. Tak właśnie wygląda czas wolny na wycieczkach w Japonii. Jesteś wolny, bo chodzisz na świeżym powietrzu, ale cały czas czujesz na sobie TEN wzrok. Japończycy chyba bardzo się boją, że nas zgubią i nie damy sobie rady. A prawda jest taka, że większość z nas jest bardziej zaradna niż przeciętny Japs.



tak pięknie właśnie było, widok ze świętego mostu. 


w drodze do głównej świątyni 


w oddali widać dach głównej świątyni i właściwie jest to jedyne miejsce, z którego ją widać. Sano Sensei powiedział, że nie wypada zaglądać do domu obcych ludzi i dlatego też kami sama (bóstwo) odgradza się od ludzi płotem. Nie powinniśmy robić nawet zdjęć. Bo czy chcielibyście, żeby ktoś wchodził z butami do Waszego domu? (w sumie w Japonii to nie do pomyślenia, w takim razie: czy chcielibyście, żeby ktoś wchodził z zielonymi papciami do Waszego domu? ... dobra, opcja z papciami jest super, ja bym chciała, ale KAMI SAMA nie chce, dlatego nigdy nie zobaczycie jego domu)

tak wygląda brama przed którą się modlimy i klaszczemy, żeby kami sama nas wysłuchał. zdjęcia można robić do 4-5 schodka, potem to już jest obraza. W ogóle jest bardzo dużo ważnych kamyków. Często się zatrzymywaliśmy, bo ten kamyk był ważny. Raz jakaś dziewczyna zrobiła zdjęcie kamienia i Sano Sensei przypomniał sobie, że on też jest ważny i mówił o nim długo. Nie wiem czemu, bo wyglądał jak wszystkie inne. Chyba nie jestem najlepszym słuchaczem. Potem był jeszcze wykład o kamieniu, na którym nie można stawać, bo będzie się nieczystym. Stanęłam. 


To ja i piękny widok lub piękny widok i ja, jak kto woli. 


To najsłynniejsze miejsce, gdzie można zjeść azuki mochi. Mochi to tradycyjne ciastka japońskie, które mają konsystencję kluski. Są zrobione z klejącego ryżu i się ciungną. Azuki to czerwona soja. Mochi są nią obtoczone, wszystko jest bardzo słodkie i rośnie w buzi. Nie byłam zachwycona, ale Pan Tamada stawiał, więc zjadłam. Bo darowanemu koniowi... wiadomo


Ten łysy pan, to własnie Pan Tamada. Tak wyglądał środek tej mochi-restauracji. Było miło, ogrzaliśmy się trochę i zebraliśmy siły na zakupy.


Bardzo męczący był ten dzień, ale takie też są potrzebne. Na koniec wypiłam kilka piwek z koleżankami z Ukrainy, bo wiadomo Eastern Europe musi trzymać się razem i zjadłam chipsy o smaku awokado (grubaska 4ever). Pysne byli. Autobus w drodze powrotnej spóźnił się 2 minuty ! To niemożliwe, nie w Japonii. Ale okazało się, że na Ukrainie w ogóle nie istnieje rozkład jazdy autobusów, i jak się o tym dowiedziałam, poczułam się o wiele lepiej. Przy okazji RUKAWICZKA to rękawiczka. Pio ukraińsku, nie japońsku. Ot takie przydatne słowo na dziś.



Baj baaaj !

wtorek, 23 lutego 2016

Halo.halo

Dzisiejszy dzień nie był szalony. Od rana do 16 wykłady. Najpierw o Ise, potem o Ise Jingu, o matsuri i na koniec znowu historia czegoś. Same historie. Wszyscy byli zmęczeni po wczorajszym bankiecie. Pewnie dlatego, że oficjalnie skończył się po 20, ale "ktoś" zapytał sprytnie: co się stanie z tym alkoholem, którego nie wypili dostojnicy, burmistrz w papciach i profesorowie? Tak, tak, tym kimś byłam ja. I tym właśnie sposobem załatwiłam nam alkohol na resztę wieczoru, i pewnie dlatego nie do końca skupiałam się na dzisiejszych wykładach. Muszę się przyznać. Łeb mi pękał!

Poniżej zdjęcie małej czarnej i czerwonych papuci. Chyba powinnam zostać blogerką modową.


Tak właśnie wyglądają papucie dla gości. (My dostaliśmy parę na własność, bo jesteśmy domownikami). Popylał w nich sam burmistrz miasta Ise! I profesorowie Kogakkan Daigaku. Trzeba ja oprawić w jakąś ramkę czy cóś.


To ja przed  bramą uniwersytetu. Jeszcze jestem szczęśliwa i nieświadoma tego co mnie czeka. Wykłady, wykłady, wykłady. (byłabym świadoma, gdybym zajrzała do programu)

Tak wygląda bardzo stare wydanie Kojiki, czyli Księgi Dawnych Wydarzeń. Może jednak powiem coś pożytecznego w końcu. Kojiki spisano w 712 roku (w Polsce ludzie byli jeszcze gęśmi, bo swojego języka praktycznie nie mieli; a tu proszę Japończycy takie dzieło walnęli, po chińsku oczywiście). No i w Kojiki są różne mity, które mają być oficjalną historią Japonii, ale jak się je przeczyta to serio, nie może być to prawda. 


Po dwóch wykładach czas na obiad! Bardzo na niego czekałam, bo na śniadanie wypiłam mleko od krów z Hokkaido i zjadłam trochę jedzenia, które udało mi się wynieść z bankietu. Pan Takada mi pozwolił, żeby nie było. W sumie nie miał wyjścia, bo godzi się na wszystko, a potem przeprasza i dziękuje lub dziękuje i przeprasza. Nie no, sam nam zaproponował, żebyśmy wzięli jedzenie, a ja z grzeczności nie odmówiłam.

Tak pracują panie w stołówce. 


Tak wygląda ramen. Był smaczny, ale mógł być lepszy i większy.


Tak odpoczywałam na sztucznej trawie. Byłam bardzo szczęśliwa. Najedzona grubaska.
       

Kolacja była niesmaczna, a mój żołądek domagał się tłuszczu. Jeśli szukasz tłuszczu, idź do maka. Życie wtedy staje się lepsze. 

Może nie widać, ale byłam zachwycona tym jedzeniem. Nie spróbowałam żadnej tradycyjnej japońskiej makowej mak-bułki. Poszłam w klasykę: kotlet, bekon i sałata. Bałam się, że kotlet z krewetek nie będzie dobrym wyborem. Nie dziś. ALE JESZCZE TAM WRÓCĘ! Tak, to groźba.



Pozdrawiam serdecznie!
Rołzi



instagram: niewidzi