Wydawałoby się, że tofu nie ma smaku i powinno być dodatkiem do jakiegoś makaronu, zupy czy czegoś.
Jednakże tutaj w każdym daniu, to właśnie tofu było głównym składnikiem.
Wszystko pięknie podane, smaczne i zapewne drogie. Doświadczenie ciekawe. Ale za taką cenę raczej bym go nie powtórzyła. Wystarczy raz a dobrze.
Przyszliśmy i czekał na nas zastawiony stół. Każdy miał zupę miso, namatofu (czyli tofu surowe, nieobrobione, ale doprawione), bardzo śmieszne gęste mleko, które trzeba wypić na raz.
Pomieszczenie, w którym siedzieliśmy było ładne, a widok za tradycyjnymi przesuwanymi drzwiami shouji jeszcze ładniejszy.
Do zupy miso dostaliśmy mały zestawik sushi, wodorostów i marchewek.
Po lewej w białej miseczce tofu.
Po pewnym czasie przyszła pani i każdemu pod garnuszkiem podpaliła jakąś hiperszybko i mocnopalacą się świeczkę. świeczka była naprawdę niesamowita, bo tofu w garnuszku po chwili zaczęło wrzeć.
Wyglądało tak. Trzeba było je ciąć za pomocą hashi (pałeczek) i dzięki specjalnej łyżce przekładać do zupy miso.
Potem dostaliśmy szaszłyki z tofu. Podejrzewam, że to było grillowane tofu z sosem miodowo-sezamowym.
Później coś lżejszego ninjin tofu, czyli tofu marchewkowe z serii kisetsu no tofu. Kisetsu to pora roku. Jedzenie w Japonii jest bardzo mocno związane z porami roku, a jako, że tu już zaczyna się wiosna to i są marchewki. Było bardzo smaczne, przypominało mi kaszkę mannę, którą zawsze przygotowywała mi Babcia Henia.
Koljenym punktem programu było tofu smażone. Chyba najsmaczniejsze ze wszystkich.
Oczywiście cały czas popijaliśmy piwko: Kirin i Asahi. No i później ciepłe sake.
Na koniec zjedliśmy lody z tofu, które były przepyszne!
A to widok z okna.
Tak właśnie sobie jem w Japonii.
Jutro wycieczka do Kioto, pojutrze Nara.
no to nara. hehe
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz